Stało się. Jak to powiedział prawowity właściciel MZtki "i tak długo nie miałeś żadnego dzwona".
Zdarzenie miało miejsce w sobotę wieczorem, parę godzin po wymianie zębatki. Jechałem z domu do Placu Zbawiciela świętować urodziny koleżanki. Jadąc Alejami Jerozolimskimi chciałem skręcić na Rondzie De Gaulle'a w prawo. Jednak do tego ronda nie dojechałem. Na wysokości Brackiej, kulając się spokojnie (ok 30-40kmh) prawym pasem (w tym miejscu są 3) jechał przede mną Ford Galaxy. Nie siedziałem mu na dupie, był dobre parenaście metrów przede mną (zawsze staram się jechać jak najdalej auta przed sobą, lecz w granicach rozsądku) i pech chciał, że nałożyły się 2 sytuacje:
- wyjeżdżający autobus z przystanku (jak się potem okazało ponoć nie miał migacza);
- chęć zmiany pasa przeze mnie na środkowy.
Dokładnie w momencie kiedy ja odwracałem głowę w lewo, Galaxy dał ostro po heblach, bo autobus mu się wepchnął przed maskę. Odwracając po sekundzie głowę z powrotem miałem galaksiego jakieś 2-3m przed sobą. Zdążyłem tylko wdusić obie dźwignie hamulca i dać lekko kierą w lewo, jednak i tak byłem bez szans, żeby wyjść bez szwanku - JEBS - wyleciałem z siodła, lądując na lewym pasie, MZta prawą stroną walnęła w puszkę i również wylądowała na drugim pasie. Zgasła dopiero po jakichs 10 sek, kiedy nie dostawała komend z manetki, żeby ciagnąć dalej.
Nic to, wstałem, otrzepałem się, podniosłem sprzęta, zrzuciłem do luzu i pobiegłem z nią jakieś 20m, gdzie juz zaparkował Galaxy.
"Żyjesz?" - krzyknął młody kierowca Forda, gdy biegłem.
Kierowcą okazał się młody gość, chyba nawet młodszy ode mnie, który wraz z dwoma kolegami wracał z Orange Festival.
Po wymianie relacji oczywistym było, że wina jest moja. Miałem pomysł, żeby (jeśli to prawda, że bus wyjeżdżając nie wbił migacza) zadzwonić po pały, ale doszedłem do wniosku, że i tak skończy się na mojej winie i jeszcze by mi mandacik dosrali, żeby nie było że na na darmo przyjeżdżają.
Po załatwieniu formalności poszedłem obadać grata i spróbować odpalić - na oko nie było żadnych przeszkód, aby wrócić do domu na sprzęcie.
Co stwierdziłem to:
- rozbity klosz reflektora - sama lampa działa
- wyłamana klamka przedniego hamulca...tfu...spowalniacza - obędzie się bez :)
- klamka sprzęgła - na szczęście tylko ułamany koniec - da radę normalnie używać.
Długo nie myśląc odpaliłem i pojeździłem chwilę po chodniku. "Jeździć - jeździ. To jadę!". Pojechałem. Po drodzę zauważyłem, że kierownica lekko skrzywiła się w prawo. I to tak naprawdę najbardziej niepokojący element całej sprawy, jednak sprawdzę to na spokojnie.
Zajeżdżając pod dom juz czekał na mnie Przemek, z którym postanowiłem pojechac do szpitala, ponieważ jeśli chodzi o zdrowotne skutki dzwona, to na początku nie czułem nic niepokojącego, jednak po parunastu minutach zaczął o sobie dawać znać serdeczny palec prawej ręki i piszczel prawej nogi. Ten drugi uraz tylko mi przypomniał wesołe czasy podstawówki, kiedy to grając codziennie z kolegami w piłke, z obitą piszczelą kończyło się niemal za każdym razem :)
Ale tym palcem się przejąłem na tyle, że poprosiłem Przemka, żebyśmy odwiedzili szpital. Nie wiedziałem co się z nim stało, nie mogłem go wyprostować, bo bolało, no i zaczął puchnąć. Złamany? Nie dowiem się, jak nie pojade na ostry dyżur.
W Szpialu Praskim spędziliśmy 3 godziny (0:00-3:00), gdzie wszystkie czynności związane z moją sprawą trwały jakieś 15 minut. Reszta to czekanie. I nie byłoby w tym czekaniu nic wyjątkowego, gdyby nie okoliczności w jakich nam było tam siedzieć. Była to sobota wieczór - kto może pojawić się na ostrym dyżurze, na "urazówce" w sobotni wieczór? No i miałem cały przekrój pobitych dresów, połamanych kobiet (wole nie myślec w jakich okolicznościach) oraz meneli pobitych równiez przez dresów i całe to penerowate tałatajstwo - wrażenie bezcenne, bo szpital i powody, dla których do niego trafili nie były dla nich wcale gorszymi okolicznościami do wszczynania nowych konfliktów ;)
Nic to, wyszedłem od lekarza zadowolony, bo palec okazał się tylko stłuczony i zalecił smarowanie maścią. Kurde - bo jak ja bym jeździł na maszynie i gazował mając jeden paluch usztywnony/zagipsowany itp?
Zdarzenie miało miejsce w sobotę wieczorem, parę godzin po wymianie zębatki. Jechałem z domu do Placu Zbawiciela świętować urodziny koleżanki. Jadąc Alejami Jerozolimskimi chciałem skręcić na Rondzie De Gaulle'a w prawo. Jednak do tego ronda nie dojechałem. Na wysokości Brackiej, kulając się spokojnie (ok 30-40kmh) prawym pasem (w tym miejscu są 3) jechał przede mną Ford Galaxy. Nie siedziałem mu na dupie, był dobre parenaście metrów przede mną (zawsze staram się jechać jak najdalej auta przed sobą, lecz w granicach rozsądku) i pech chciał, że nałożyły się 2 sytuacje:
- wyjeżdżający autobus z przystanku (jak się potem okazało ponoć nie miał migacza);
- chęć zmiany pasa przeze mnie na środkowy.
Dokładnie w momencie kiedy ja odwracałem głowę w lewo, Galaxy dał ostro po heblach, bo autobus mu się wepchnął przed maskę. Odwracając po sekundzie głowę z powrotem miałem galaksiego jakieś 2-3m przed sobą. Zdążyłem tylko wdusić obie dźwignie hamulca i dać lekko kierą w lewo, jednak i tak byłem bez szans, żeby wyjść bez szwanku - JEBS - wyleciałem z siodła, lądując na lewym pasie, MZta prawą stroną walnęła w puszkę i również wylądowała na drugim pasie. Zgasła dopiero po jakichs 10 sek, kiedy nie dostawała komend z manetki, żeby ciagnąć dalej.
Nic to, wstałem, otrzepałem się, podniosłem sprzęta, zrzuciłem do luzu i pobiegłem z nią jakieś 20m, gdzie juz zaparkował Galaxy.
"Żyjesz?" - krzyknął młody kierowca Forda, gdy biegłem.
Kierowcą okazał się młody gość, chyba nawet młodszy ode mnie, który wraz z dwoma kolegami wracał z Orange Festival.
Po wymianie relacji oczywistym było, że wina jest moja. Miałem pomysł, żeby (jeśli to prawda, że bus wyjeżdżając nie wbił migacza) zadzwonić po pały, ale doszedłem do wniosku, że i tak skończy się na mojej winie i jeszcze by mi mandacik dosrali, żeby nie było że na na darmo przyjeżdżają.
Po załatwieniu formalności poszedłem obadać grata i spróbować odpalić - na oko nie było żadnych przeszkód, aby wrócić do domu na sprzęcie.
Co stwierdziłem to:
- rozbity klosz reflektora - sama lampa działa
- wyłamana klamka przedniego hamulca...tfu...spowalniacza - obędzie się bez :)
- klamka sprzęgła - na szczęście tylko ułamany koniec - da radę normalnie używać.
Długo nie myśląc odpaliłem i pojeździłem chwilę po chodniku. "Jeździć - jeździ. To jadę!". Pojechałem. Po drodzę zauważyłem, że kierownica lekko skrzywiła się w prawo. I to tak naprawdę najbardziej niepokojący element całej sprawy, jednak sprawdzę to na spokojnie.
Zajeżdżając pod dom juz czekał na mnie Przemek, z którym postanowiłem pojechac do szpitala, ponieważ jeśli chodzi o zdrowotne skutki dzwona, to na początku nie czułem nic niepokojącego, jednak po parunastu minutach zaczął o sobie dawać znać serdeczny palec prawej ręki i piszczel prawej nogi. Ten drugi uraz tylko mi przypomniał wesołe czasy podstawówki, kiedy to grając codziennie z kolegami w piłke, z obitą piszczelą kończyło się niemal za każdym razem :)
Ale tym palcem się przejąłem na tyle, że poprosiłem Przemka, żebyśmy odwiedzili szpital. Nie wiedziałem co się z nim stało, nie mogłem go wyprostować, bo bolało, no i zaczął puchnąć. Złamany? Nie dowiem się, jak nie pojade na ostry dyżur.
W Szpialu Praskim spędziliśmy 3 godziny (0:00-3:00), gdzie wszystkie czynności związane z moją sprawą trwały jakieś 15 minut. Reszta to czekanie. I nie byłoby w tym czekaniu nic wyjątkowego, gdyby nie okoliczności w jakich nam było tam siedzieć. Była to sobota wieczór - kto może pojawić się na ostrym dyżurze, na "urazówce" w sobotni wieczór? No i miałem cały przekrój pobitych dresów, połamanych kobiet (wole nie myślec w jakich okolicznościach) oraz meneli pobitych równiez przez dresów i całe to penerowate tałatajstwo - wrażenie bezcenne, bo szpital i powody, dla których do niego trafili nie były dla nich wcale gorszymi okolicznościami do wszczynania nowych konfliktów ;)
Nic to, wyszedłem od lekarza zadowolony, bo palec okazał się tylko stłuczony i zalecił smarowanie maścią. Kurde - bo jak ja bym jeździł na maszynie i gazował mając jeden paluch usztywnony/zagipsowany itp?
Na tym koniec tego bezsensownego zdarzenia, zostały tylko parę fotek na pamiatkę (dołączę później), jak również obowiązkowa dokumentacja strat poniesionych w wyniku kolizji:

Klamki kosztują po 10zł, kierę wyprostujesz. Najważniejsze, żeś cały. A przedni hebel da się zrobić na skuteczniejszy, co byś miał większą władzę nad losem.
OdpowiedzUsuńKtokolwiek to pisze dzięki. Klamkę od spowalniacza już kupowałem takze wiem, że to koszt znikomy, kloszyk już jest - używana nówka zamontowana ;)
OdpowiedzUsuń