środa, 4 kwietnia 2012

Zmiany, zmiany, zmiany...

Heh, w tym roku mijają 3 lata od mojej warszawskiej przygody z pierwszym, nawet nie własnym motocyklem.
O ile życie przyniosło ze sobą trochę zmian, tak ja dalej wiernie, z różnym skutkiem drążę temat starych złomów napędzanych dwoma suwami motoru.
Działalność na tym blogu urwałem jakoś bez powodu, historia zakończyła się w sposób normalny - zwróciłem Teresę właścicielowi, od tego czasu stoi pod blokiem na warszawskich Sadach Żoliborskich i złomieje. Na przełomie 2009/2010 wróciłem do rodzinnego Poznania.
Zabrałem swoją uszkodzoną motorynkę Romet Pony 301, która dopiero teraz doczekała się remontu. W lecie nabyłem ETZ 250, z która od początku do teraz są przygody natury mechanicznej, niestety o wiele mniej tych na drodze.
Jako że tegoroczna wiosna obdarowała mnie motywacją i chęcią tworzenia różnych rzeczy na wielu frontach, postanowiłem stworzyć nowego bloga (oraz fanpage na facebooku), na którym oprócz próżnego chwalenia się swoimi przygodami z różnymi złomami, będę chciał szerzyć zainteresowanie i popularyzować tego typu sprzęty, bo w dobie zaplanowanej nieprzydatności produktów, komputerów na kółkach i wyrzucania zamiast naprawiania, uważam tę działkę w motoryzacji za wartą uwagi. Złomnik4life.

Więcej na:

Filip

piątek, 18 września 2009

Forumowa, integracyjna przejażdżka do Czerska

Nareszcie temat z tych przyjemniejszych, nie związanych z naprawami, dzwonami i innymi patatajami.

W zeszłą niedzielę ustawiliśmy się z chłopakami z www.mz-klub.pl na małą przejażdżkę w parę maszyn. Chłopaki juz wcześniej uskuteczniali jakieś spotkania, ja debiutowałem :)

Dojechałem na 11 pod knajpę "Pod mosteczkiem", pod most Poniatowskiego, gdzie czekali na mnie:
- Bartek (ETZ 250),
- Sławek (WSK M21 W2 S2)
- Piotrek (Kawasaki EX 500, ale posiada również ETZ250):





Wyznaczylismy sobie cel - miejscowość Czersk za Górą Kalwarią, gdzie mają znajdować się jakieś ciekawe ruiny. No to ruszyliśmy, po drodze zahaczając o Orlen celem zalania maszyn...


Oczywiście po drodze nie obyło się bez niewielkich przeszkód natury mechanicznej.
U mnie coś walnęła świeca, a Piotrkowi w Kawie jebnął stelaż od "czachy" ;)
Naprawa usterki została wykonana oczywiście po MZtkowemu - Piotr pożyczył swojemu rumakowi pasek od portek :D


Po jakimś czasie zajechaliśmy do Czerska, gdzie nie omieszkaliśmy zrobić sobie wspólnej fotki (w towarzystwie innego niemieckiego motocykla ;) ):


Zwiedziliśmy czerskie ruiny, po czym ruszyliśmy dalej, z chęcią obadania wybrzeża Wisły nieopodal...





...i ruszyliśmy z powolna w stronę stolicy. Żeby nie wracać tą samą drogą wytyczyliśmy sobie trasę przez Otwock, drugą strona Wisły.

W okolicach Mazowieckiego Parku Krajobrazowego zakończyliśmy wspólne jeżdżenie...



...i pojawiła się też wisienka na torcie dzisiejszej przejażdżki - wisząca na włosku blacha w mojej TSce, którą profesjonalnie przytwierdziłem obok laleczki ;)



Wycieczka dobiegła końca i każdy pojechał w swoją stronę.
Po takiej jeździe, samemu jeździ się jakoś tak kurde nieswojo, dlatego częściej trzeba będzie ustawiać się na takie rajdy, już konkretniejsze ;)

W ramach podsumowania - zrobiliśmy ok 100km, a trasa wyglądała orientacyjnie tak:




PS: Bartek, dzięki za foty, dobrze że miałeś aparat, bo nie miałbym co na bloga wrzucać. Do swojego kartę pamięci zostawiłem w kompie, także potrafił zrobić całą jedną sztukę.

środa, 9 września 2009

Pierwsze "dzwony" za płoty :/

Stało się. Jak to powiedział prawowity właściciel MZtki "i tak długo nie miałeś żadnego dzwona".

Zdarzenie miało miejsce w sobotę wieczorem, parę godzin po wymianie zębatki. Jechałem z domu do Placu Zbawiciela świętować urodziny koleżanki. Jadąc Alejami Jerozolimskimi chciałem skręcić na Rondzie De Gaulle'a w prawo. Jednak do tego ronda nie dojechałem. Na wysokości Brackiej, kulając się spokojnie (ok 30-40kmh) prawym pasem (w tym miejscu są 3) jechał przede mną Ford Galaxy. Nie siedziałem mu na dupie, był dobre parenaście metrów przede mną (zawsze staram się jechać jak najdalej auta przed sobą, lecz w granicach rozsądku) i pech chciał, że nałożyły się 2 sytuacje:
- wyjeżdżający autobus z przystanku (jak się potem okazało ponoć nie miał migacza);
- chęć zmiany pasa przeze mnie na środkowy.

Dokładnie w momencie kiedy ja odwracałem głowę w lewo, Galaxy dał ostro po heblach, bo autobus mu się wepchnął przed maskę. Odwracając po sekundzie głowę z powrotem miałem galaksiego jakieś 2-3m przed sobą. Zdążyłem tylko wdusić obie dźwignie hamulca i dać lekko kierą w lewo, jednak i tak byłem bez szans, żeby wyjść bez szwanku - JEBS - wyleciałem z siodła, lądując na lewym pasie, MZta prawą stroną walnęła w puszkę i również wylądowała na drugim pasie. Zgasła dopiero po jakichs 10 sek, kiedy nie dostawała komend z manetki, żeby ciagnąć dalej.

Nic to, wstałem, otrzepałem się, podniosłem sprzęta, zrzuciłem do luzu i pobiegłem z nią jakieś 20m, gdzie juz zaparkował Galaxy.
"Żyjesz?" - krzyknął młody kierowca Forda, gdy biegłem.

Kierowcą okazał się młody gość, chyba nawet młodszy ode mnie, który wraz z dwoma kolegami wracał z Orange Festival.
Po wymianie relacji oczywistym było, że wina jest moja. Miałem pomysł, żeby (jeśli to prawda, że bus wyjeżdżając nie wbił migacza) zadzwonić po pały, ale doszedłem do wniosku, że i tak skończy się na mojej winie i jeszcze by mi mandacik dosrali, żeby nie było że na na darmo przyjeżdżają.
Po załatwieniu formalności poszedłem obadać grata i spróbować odpalić - na oko nie było żadnych przeszkód, aby wrócić do domu na sprzęcie.

Co stwierdziłem to:
- rozbity klosz reflektora - sama lampa działa
- wyłamana klamka przedniego hamulca...tfu...spowalniacza - obędzie się bez :)
- klamka sprzęgła - na szczęście tylko ułamany koniec - da radę normalnie używać.

Długo nie myśląc odpaliłem i pojeździłem chwilę po chodniku. "Jeździć - jeździ. To jadę!". Pojechałem. Po drodzę zauważyłem, że kierownica lekko skrzywiła się w prawo. I to tak naprawdę najbardziej niepokojący element całej sprawy, jednak sprawdzę to na spokojnie.

Zajeżdżając pod dom juz czekał na mnie Przemek, z którym postanowiłem pojechac do szpitala, ponieważ jeśli chodzi o zdrowotne skutki dzwona, to na początku nie czułem nic niepokojącego, jednak po parunastu minutach zaczął o sobie dawać znać serdeczny palec prawej ręki i piszczel prawej nogi. Ten drugi uraz tylko mi przypomniał wesołe czasy podstawówki, kiedy to grając codziennie z kolegami w piłke, z obitą piszczelą kończyło się niemal za każdym razem :)
Ale tym palcem się przejąłem na tyle, że poprosiłem Przemka, żebyśmy odwiedzili szpital. Nie wiedziałem co się z nim stało, nie mogłem go wyprostować, bo bolało, no i zaczął puchnąć. Złamany? Nie dowiem się, jak nie pojade na ostry dyżur.

W Szpialu Praskim spędziliśmy 3 godziny (0:00-3:00), gdzie wszystkie czynności związane z moją sprawą trwały jakieś 15 minut. Reszta to czekanie. I nie byłoby w tym czekaniu nic wyjątkowego, gdyby nie okoliczności w jakich nam było tam siedzieć. Była to sobota wieczór - kto może pojawić się na ostrym dyżurze, na "urazówce" w sobotni wieczór? No i miałem cały przekrój pobitych dresów, połamanych kobiet (wole nie myślec w jakich okolicznościach) oraz meneli pobitych równiez przez dresów i całe to penerowate tałatajstwo - wrażenie bezcenne, bo szpital i powody, dla których do niego trafili nie były dla nich wcale gorszymi okolicznościami do wszczynania nowych konfliktów ;)

Nic to, wyszedłem od lekarza zadowolony, bo palec okazał się tylko stłuczony i zalecił smarowanie maścią. Kurde - bo jak ja bym jeździł na maszynie i gazował mając jeden paluch usztywnony/zagipsowany itp?

Na tym koniec tego bezsensownego zdarzenia, zostały tylko parę fotek na pamiatkę (dołączę później), jak również obowiązkowa dokumentacja strat poniesionych w wyniku kolizji:





Zębatka poszła się kochać. Na dobre.

Piątkowy dzień się zaczął wspaniale - słoneczko, ptaszki ćwierkały, MZta odpaliła z pierwszego pychu... czego chcieć więcej?

Ruszyłem do roboty na 9, i jak zwykle rano przekonując się o przewadze motocykla nad puszkami, mijałem je nucąc sobie słynny motocyklowy szlagier Dżemu...
Cośtam kurde stukało, nie wiedziałem, czy to dalsze skutki skopanego kopniaka, czy zębatka.


Czerwone przy Rondzie ONZ. Zielone - jedynka, gaz... gówno. Daje gaz, puszczam sprzęgło, silnik wyje, a ja nie ruszam.
"Kurde, podśpiewując wykrakałem!!1 Wrr! Hmm... Sprzęgło? Skrzynia poszła? WTF?" - zastanawiałem się spychając złoma pomiędzy trąbiącymi puszkami. Zobaczyłem znów znany mi widok, czyli burdel w okolicach zębatki. "No tak - zębatka". Po paru próbach reanimacji jej w ciągu całego lipca w końcu padła na dobre.
Do pracy dojechałem tramwajem, a po robocie przypchałem sprzęta pod dom i poleciałem szybko po nową zębatkę do sklepu na Nowolipki, ledwo doń zdążając.

Tego dnia już nic nie zrobiłem, zabrałem się za to w sobotę rano wraz z Przemkiem, który zdeklarował się pomóc. Nie mogłem ze starej zębatki wyciągnąć łożyska (oraz innych pierdolników) i doszedłem do wniosku, że kupię nowe (koszt nie tragiczny, a jak tyrać to raz a dobrze) oraz nowy łańcuch, bo stary już tez wyjechany i przy nowej zębatce mógłby w szybkim czasie dokończyć żywota. Po powrocie ze sklepu zabraliśmy się za robotę. Poniżej porównanie nówki do starej "piły tarczowej" :)


Robota przeciągała się dość znacznie z powodu łańcucha. Omyłkowo kupiłem ETZtkowy (bo kupowana zębatka musiała byc od tego modelu), a przecież w ETZ tylny wahacz jest dłuższy niż TSkowy, dlatego łańcuch też taki jest - dokładnie o 3 ogniwa. Już chcieliśmy po dziadowsku (gumóweczką, a co ;] ) skracać nowy łańcuch, ale w końcu żeby zaoszczędzić czas założyliśmy stary.

Ciekawe kiedy on tez pójdzie do krainy miłości... ;)

Fotek parę z roboty:



środa, 2 września 2009

Skopany kopniak

Ze względu na miesięczny urlop zarówno maszyna, jak i ten blog nieco osiadły nieznaczną warstewką kurzu. MZte przejechałem szmatą (resztę załatwił wiater podczas pierwszej przejażdżki), a bloga oczyszczam świeżym infem, czyli cóż to nowego przy MZci się stało.

A stało się niestety coś mało przyjemnego, albowiem dzień przed moim wyjazdem, gdy podjechałem na rondo ONZ po mojego ziomka Krzyśka (z którym to wyruszyłem na wyżej wspomnianego miesięcznego tripa), chcąc standardowo odpalic sprzęta kopnąłem, po czym kopniaczek już do mnie nie wrócił :(
Na szybko przymocowałem go taśmą do dekla filtra powietrza i wróciłem do domu, a potem, nie mając już czasu przed wyjazdem, odwiozłem mztke do klifowego garażu, gdzie bezpiecznie spędziła czas mojej nieobecości.

Ja wróciłem, a wraz ze mną problem tego kopniaka. Nie wiem czy zabiorę się za to sam, czy poproszę o pomoc łomiankowego znajomego mechanika, ale nie ze względu na strach przed jeszcze większym rozwaleniem maszyny (bo gdybym tak podchodził, to z każdą pierdołą jeździłbym po warsztatch, a ten blog nie powstałby nigdy), tylko ze względu na czas. Wrzesień niestety w tym roku pod znakiem egzaminów szkolnych i obrony licencjata, a że chcę to miec już za sobą, to jest to dla mnie priorytet. Dlatego wieczory i noce przy MZcie zmuszony jestem zamienić na komputer :( A październik wolałbym poświęcić jednak na ostatnie przejażdżki, a nie telepanie się z naprawami pod blokiem (zwłaszcza, że pogoda będzie niezbyt sprzyjająca naprawom w plenerze). Zobaczymy jak będzie, w każdym razie póki co MZta rusza tylko na pych, a ze skrzyni biegów dochodzi niezbyt przyjemny odgłos - to też nic dobrego dla niej :/
Do tego estetyka pozostawia wiele do życzenia:

Jedna pozytywna nowość to towarzyszka pomiejskich wypadów - nowa laleczka.
Starej nie zdążyłem nawet zarejestrować pstrykaczem, bo zaginęła pewnej nocy i juz nie wróciła.
Aktualna znalazła swoje miejsce za fotelem i chyba jej tam dobrze :)

Kolejnym miłym zdarzeniem po powrocie była wczorajsza wieczorna przejażdżka na dwie maszyny z Przemkiem i Ewą. Bałem się, że ich świeżo wyremontowane, ponad litrowe Suzuki nie będzie w stanie pomykać żółwimi prędkościami, na jakie stać moja "ćwiartkę", ale wyszła z naszego wypadu bardzo przyjemna swobodna jazda podwarszawskimi scieżkami.

Jako, że pomysł wyszedł dość spontanicznie, nie wziąłem aparatu, a szkoda. Mam nadzieję, jednak że jeszcze w tym roku będziemy mieli okazję to powtórzyć.

czwartek, 30 lipca 2009

Nocny trip o lekkim zabarwieniu industrialnym

Właśnie wróciłem z nocnej przejażdżki nie tylko ulicami stolicy.
Plan na dziś był mniej więcej taki, aby troszkę głębiej przeczesać teren między Al. Jerozolimskimi a Wolską/Połczyńską, czyli tam, gdzie znajduje się sieć torowisk. Niby gugle map wskazuje tam jakieś ścieżki, także spróbowałem wybadać, jak to się ma do rzeczywistości.
Plan był mniej więcej taki:


Zgodnie z planem zjechałem z Alei za Redutą i prułem aż skończył się asfalt. Wszystko ładnie pięknie, ale na Włochowskiej nie dość, że ten asfalt kończy się szybko, to jeszcze szybciej porasta różną zieleniną i tego typu syfem, także po chwili rezygnuje z tej trasy (w dzień tylko bym czekał na taką trasę, w nocy w takich okolicach jest się czego bać ;) ) i wracam na Jerozolimskie, po czym wbijam w Budki Szczęśliwickie w okolicach salonu Mercedesa. Mijając pierwsze tory kolejowe zaczyna się robić ciekawie, dojeżdżam do czerwonego X'sa z mapki powyżej i na pseudo rondzie spotykam się z taką oto ciekawą instalacją


Po mapce sądziłem że jadąc dalej do drugiego "ronda" (zielony X, pętla autobusowa Odolany)...


...uda mi się odbić do Gniewkowskiej, lecz niestety ścieżka łącząca to drugie "rondko" z tą ulicą to przejście przez tory dla pieszych, czyli słynne "płotki":


Tu tylko dodam, że przekonałem się w tym momencie, jak bardzo nieocenionym wrażeniem jest przebywanie na takim zadupiu (a zadupie było harde) w momencie, gdy gaśnie silnik z niewiadomych przyczyn (chyba coś świeca nie wyrabiała). Na szczęście nie był to większy problem i wracając się parędziesiąt metrów wjechałem normalnie w Gniewkowską
po czym, dojeżdżając do torów poczekałem sobie z 5 minut aż przejedzie pociąg towarowy.

Pociąg przejechał, ja ruszyłem i dalej w totalnej ciemności raz po raz przerywanej przez okoliczne latarnie, czekając aż mi siądzie aku od katowania go światłami drogowymi. Raz cośtam zaburknął ale ogólnie jazda na pełnych światłach dała radę.
Dojechałem do cywilizacji żałując, że nie miałem lepszego aparatu, bo po drodze widoczki były na serio fajne, ale do ujęcia tylko aparatem, któremu można ostawić czas naświetlania. Dlatego od następnego razu nie biorę prostego Canonika tylko w miarę sensownego kompaktowego Fuji'ka, ktorego odziedziczyłem po rodzicielu mym ostatnimi czasy. Krowa większa jest z niego, ale jeśli ujeżdżam po nocy to musze mieć sprzęt, który umie zrobic wtedy fotę.
Wróciłem na Muranów przez Koło i Sady Żoliborskie, gdzie potestowałem sobie przyczepność na mokrej (za sprawą jeżdżącej polewaczki) nawierzchni. Mimo że przedni hamulec (bęben) robi raczej za spowalniacz to i tak hamowanie awaryjne w takich przypadkach bezwględnie musi odbyć się przy użyciu za równo tylnego jak i przedniego. Zakupiwszy po drodze dwie puszeczki ulubionego browarka wróciłem na parking i poszedłem w kime.

wtorek, 28 lipca 2009

Poniedziałek

Wieczorna przejażdżka przebiegła totalnie bezproblemowo, objeździłem tym razem zakątki Pragi Północnej, Targówka, dojeżdżając do Marek. Tam chwilę poprułem po bezdrożu i ta krótka chwila wystarczyła, żeby przypomnieć mi, że MZta, choć endurakiem być nie będzie, nie jest tylko i wyłącznie asfaltowym pomykaczem. Pora już za późna, także oranie lasu i czesanie nieoświetlonych bezdroży zostawiam na później. Wracając zatrzymałem się na sekundę pod 'rakietą' z zamiarem wykrzesania czegoś więcej z "mojego" canonowego pstrykacza. A co - żeby nie było tylko bełkotu ;)




Dobranoc ;)

piątek, 24 lipca 2009

Czerwone światło nie zawsze złe, czyli czwartkowy wieczór burzowy

Wczoraj już od popołudnia media huczały o ciekawie pogodowo zapowiadającym się wieczorze.
A ja jak to zwykle wieczorem, jeśli tylko MZta jest jezdna, czekam aż ze stołecznych ulic pozjeżdża styrana całodziennym zajobem i korkowym powrotem do domu gawiedź w puszkach i ruszam na miasto. A tego wieczora jak się później okazało, potencjalnym zagrożeniem są nie tylko wyżej wzmiankowane "puszki" :) .
Pojeździłem trochę po Śródmieściu i z postanowieniem posilenia się kebabem z budy nieopodal domu ruszyłem w tym kierunku. I w tym momencie wzmógł się mega-wiater + deszczyk.
"Phi" - myślę sobie - "byle deszczyk i zefirek nie zniechęci mnie do wieczornego poszurania po rewirach". Byle deszczyk nie, ale wiaterek to się zrobił całkiem niezły. Jechałem Al. Solidarności, w oddali widząc kiwające się drzewa, kłęby piachu/kurzu i zaczęło mnie z pasa zwiewać. Dojeżdżam do remontowanego skrzyżowania z Al. Jana Pawła II, widząc, że z zielonego zmienia się na żółte. Zwalniam i powoli toczę się do świateł. Skrzyżowanie jest totalnie rozkopane, postawione zostały tymczasowe słupy z sygnalizacją, wsparte jedynie betonowymi klocami. No i w momencie mojego dotaczania się do w/w świateł taki słupek nagle kiwnął się i walnął z impetem na prawy pas ulicy. Wszystko ładnie pięknie, tylko tak sobie po chwili pomyślałem, że gdyby świeciło nadal zielone, to sunąłbym mniej więcej na wysokości tego ładnego słupa.

Szybko strzeliłem parę średniej jakości fotosów i zawinąłem tyłek na chatę...
Motocyklowy wieczór znów przerwany, tym razem nie z powodu awarii MZty, ale skandalicznych warunków na drodze. Szkoda.

czwartek, 23 lipca 2009

Gumowo-dziadowska robota

Zadowolony z siebie po akcji z tylną zębatką jeździłem sobie na relaksie, w spokoju badając zachowanie się też silnika po regulacji gaźnika.
No i sobie tak jadę przez Plac Wilsona poniedziałkowego wieczora, napawając się delikatnym wieczornym zefirkiem i swondem krążących autobusów w większości w wieku mojego rumaka, aż tu nagle KLANG-KLANG & JEBS! Znów coś w tylnym kole. Nie zblokowało się, lecz szybko zauważyłem że jakiś bałagan zrobił się z osłoną zębatki i gumami osłaniającymi łańcuch. Zjechałem szybko na bok (przystanek autobusowy) i jak spojrzałem dokładnie co się stało, zacząłem kulać przez jakieś 10 minut. Widok był niecodzienny, bo jakimś niewytłumaczalnym dla mnie sposobem dolna guma przeniosła się do góry i wraz z tą górną zgniecione w "harmonijkę", porozcinane przez łańcuch i ogólnie wymiętolone znajdowały się na przestrzeni przeznaczonej tylko dla jednej takiej gumy. No kurde, że aparacik zostawiłem w domu. Widok-miazga.
Jak już przestałem się śmiać zacząłem badać jak to się mogło stać, no i przede wszystkim zastanawiać - jak ja teraz wrócę do domu? Bez usunięcia usterki nie ruszę sprzęta. Na szczęście zawsze mam przy sobie scyzora, także długo nie rozmyślając porozcinałem wzdłuż łańcucha resztki gum i "na golasa" wróciłem na Dzielną. Następnego dnia sfociłem na pamiątkę resztki gum i po pracy zakupiłem nowe (18 zł/szt + 12zł plastikowa osłonka zębatki, która ułamała się w jednym miejscu), także tak to wyglądało:
Znalazłem też powód usterki - była nią mój brak doświadczenia i ta zajebana tyrana zębatka, a konkretnie nowe śrubki, które ostatnio zamontowałem. Dwie się poluzowały i jakoś tak sie wkleszczyły w te gumy lecąc wraz z łańcuchem, że narobiły takiego bigosu. Pewnie tamtego wieczora, kiedy ręcznie piłowałem śrubki wkręcając nie miałem pary w rękach i po prostu ich dostatecznie nie dokręciłem.
Po pracy skoczyłem do Leroja-Merlina po nowe śrubki i nakrętki, gumóweczką (fleksem, diaxem etc.) przyciąłem je w 5 minut.
Wieczorkiem tego samego dnia zabrałem się do montażu. Musiałem odpiąć łańcuch, a to była dla mnie nowa sprawa, bo szczerze mówiąc jedyny łańcuch (no dobra, łańcuszek) jaki odpinałem w życiu to taki komunijny (z Dzieciątkiem Jezus) z mojej własnej szyi. Nawet rowerowego nigdy nie tykałem. Zlokalizowałem właściwe ogniwo i stwierdziłem brak nań spinki (pewnie wypadła ostatnio, bo łańcuch bez gum dość znacznie szarpał).
Tu wspomnę o fajnej sprawie jaką jest wieczorne dłubanie przy maszynie. Wyniosłem z chaty krzesełko, lampki i flaszke Łomży, a z okna poprowadziłem prąd na kilku przedłużaczach. Popsikawszy się zawczasu środkiem antykomarowym ze spokojem, na czilałcie siedziałem i kombinowałem przy MZcie. Zrobiłem nawet kilka fot:



Wszystko byłoby pięknie, gdyby na koniec nie okazało się, że kupiłem złą osłonę zębatki - kupiłem do TSki (gumy też) a stara była do ETZ. Różnica w okolicach gwintu niewielka, ale jednak przez nią (w TSkowej troche inaczej jak widac poniżej) nie sposób dopasować zębatkę itp.


Praca tego wtorkowego wieczoru była zatem skończona, z racji wczorajszego dłuższego pobytu w pracy robotę dokończyłem dziś rano przed pracą, już z właściwym plastikiem. Wymieniając plastik w sklepie dokupiłem też ogniwo do łańcucha, jako że brakowało tej skuwki (czy jak to tam się zwie). No i dochodzimy do momentu, w którym wytłumaczyć mogę wreszcie, dlaczego w temacie użyłem słowa "dziadowska" robota. Podmieniając plastik zauważyłem że gumy coś nei pasują. No tak, kolejna różnica w plastikach TS i ETZ - wielkość otworów, którymi wylatuje łańcuch. Strasznie nie lubię takiej fuszery, ale musiałem przyciąć gumy nożykiem i zajebać to na koniec taśmą izolacyjną. No cóż, i tak niedługo przyjdzie do wymiany zębatki, przy której będzie znów plastik tskowy potrzebny itd itp, także zrobi się dobrze później. Póki co ruszyłem pełną wiksą do roboty, bo to już 9:30 i mnie już wydzwaniają. Ale pikna jazda była - i o dziwo - ani razu przy ruszaniu nie przeskoczył łańcuch... A skakał po zębatkce niemal zawsze przy mocniejszym (niż totalnie delikatne) ruszaniu spod świateł. Czyli miały na to wpływ nie tylko styrana i przypominająca piłę tarczową zębatka ale i te pierdolniki :)
Poniżej kilka fot z dzisiejszego poranka:

wtorek, 21 lipca 2009

Akcje 24/06/09 - 19/07/09

Mija prawie miesiąc od mojej przygody z MZ, a już parę ciekawszych (na + i na -) akcji mam za sobą. Jako że pomysł, aby to dokumentować powstał niedawno streszczę w miarę logicznie co do tej pory robiłem i gdzie jeździłem MZtką:

Tylna opona.
Pierwsze zadanie. Założony przez prawowitego właściciela parę miesięcy temu jakiś używany Metzeler okazał się za szeroki, często ocierał się o błotnik i ogólnie jeździło się mało komfortowo, toteż zdecydowaliśmy zamienić go na nówkę sztukę oponę, aby młodemu adeptowi jeździło się bezstresowo. A kupno takiej opony na szybko to nie lada sztuka. Po paru perturbacjach niewartych szerszego opisu zdobyłem kostkę (wolałem szosową, bo w terenie jeżdżę o wiele rzadziej) "znanej" marki Morerun ;) . Oponka jaka by nie była, prezentuje się całkiem spoko, jeździ się na pewno lepiej niż na poprzedniej.
Dzięki tej akcji nauczyłem się zdejmować tylne koło i poznałem elementy obok (bęben hamulca, cięgno, łożyska), zachowała się jedna fotencja:



Niewyregulowany/zasyfiony gaźnik.
To była bardzo wnerwiająca kwestia. Sam nie chciałem podejmować się naprawy tej "usterki", mimo, że użytkowanie mzty w takim stanie nie należało do dużej przyjemności: gasnący silnik na jałowym biegu, potworne jak na ten motocykl spalanie (szacuje że łykał powyżej 10l/100 :) ) no i psujące się co chwilę świece ( częste odwiedziny sklepu przy Nowolipkach w Warszawie). No i właśnie podczas którejś wizyty sprzedawca po chwili gadki zainteresował się tematem gaźnika i objawów psucia się świec. Spytał jak z filtrem powietrza, ja zrobiłem wielkie oczy no i po chwili już zdejmowałem dekiel po lewej stronie. Co się okazało - MZta nie miała filtra w ogóle, zamiast niego wśród syfu jaki zebrała do tej pory leżała smętnie stara pończocha :D
Wsadzenie nowego filtra (18zł), poza oczywistymi korzyściami, miało już poprawić pracę silnika, ale wiadomo było, że oprócz kręcenia śrubkami przy gaźniku, czekało jego rozkręcenie i ew. przeczyszczenie.
Po paru cynkach od różnie poznanych znajomych (MZtka z racji swojej nazwijmy to unikatowości jak na dzisiejsze czasy, a dużej popularności swego czasu, przyciąga wiele osób w różnym wieku) w końcu udało się znaleźć kogoś, kto pomoże z gaźnikiem. Osobą tą okazał się sympatyczny gość z Łomianek, u którego byłem wczoraj (poniedziałek, 20.07.09) i który oprócz regulacji, dał parę rad i wyjaśnił wiele kwestii w temacie MZtkowym.

W każdym razie, ten problem kosztował mnie kupno większej ilości paliwa, paru świec, parę kilometrów pchania maszyny na parking (najdłużej "tylko" 3,5km z Wawrzyńca na Dzielną), bo nie zawsze miałem świece w zapasie. Ale mam nadzieje ten etap mam za sobą.


Stuki w tylnym kole
To było pierwsze zdarzenie, które nie tyle mnie zdenerwowało (jak "skończona" świeca gdzieś w terenie) co trochę przestraszyło. Otóż tego wieczora poniosło mnie i zjeździłem Warszawę wzdłuż i wszerz (robiąc ok 100km i wysuszając niemal cały bak :D).
Godzina 1:00, Okęcie, 15km od domu. Ruszam spod świateł i nagle ŁUP ŁUP ŁUP z okolic tylnego koła. Myślę - laczek - k***a jak ja zapcham grata 15km do chaty na flaku?!?
Zjechałem na bok, patrzę - opona ok, z zewnątrz wizualnie wszystko ok. Może zębatce ułamało się parę ząbków czy coś? Kurde, nie znam się, nie wiedziałem co to może być. Po chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, że mimo nie tak mocnych stuków powoli poturlam się do domu, bo i na tym zadupiu nic nie zdziałam, i nie ma odp. światła do robótek, no i nie zostawię tu MZtki samej, bo co to da? Powoli doturlałem się w stronę domu. Dojeżdżając pod dom (ze 100m od), w zasadzie już tocząc się do miejsca parkowania nagle JEBS! - tylne koło się zblokowało. Rychło w czas ;) . Udało mi się dopchać grata TYŁEM na parking (przodem się ni hu hu nie dało) i poszedłem spać.
Następnego dnia po rozkręceniu okazało się, że koło zębatki przykręcone jest do reszty koła 6 śrubkami z nakrętkami (nr13) i jedna śrubka luzem telepie po gwincie, a nakrętki brak. To ona telepała cały czas i dopiero po domem na tyle się wysunęła, że klinując się z tuleją od prędkościomierza (czy jak to się nazywa) zblokowała koło. Po zakupie 6 nowych śrubek i ich wymianie (niezbędny okazał sie zakup gumówki (po polsku: szlifierki kątowej, po szczecińsku: fleksa, po warszawsku: diaksa, hehe) i odp. przypiłowaniu, aby pasowały do zębatki problem zniknął... do czasu (jak się okazało wczoraj wieczorem, ale o tym później)
Dzięki temu zdarzeniu już zamkniętymi oczami demontuje i montuje tylne koło wraz z zębatką itp. :)

Wypady na miasto.
Teraz ta przyjemniejsza forma spędzania czasu z tym nieokrzesanym jednośladem.

Póki co stan motocykla nie pozwolił mi polecieć gdzieś dalej, ale nie ma tego złego itd, bo dzięki temu mogę poznać miasto, w którym dane mi mieszkać z nowej perspektywy. Jednego, czego żałuję to braku jakiegokolwiek fotoaparatu podczas tych wypadów, bo czasem można zobaczyć wiele ciekawych rzeczy. Drugą sprawą są mijani ludzie, czy to przechodnie czy jadący w autach, patrzący albo ze zdziwieniem (w końcu dwusuw swoje musi oddymić ;) ) albo z wszystko mówiącym błyskiem w oku.
Postaram się od teraz, w kolejnych postach pisać o co ciekawszych wypadach.

Do tej pory oprócz standardowych przejażdżek popołudniowo-wieczornych zaszalałem raz, przejeżdżając po Wawie ok 100km (o czym wspomniałem wcześniej). Oprócz Pragi Południe byłem chyba wszędzie ;)
Jest coś w jeździe jednośladem, co pozwala zapomnieć o wszystkich przyziemnych sprawach. Relaksuje i daje poczucie takiego błogiego spokoju. Jedziesz przed siebie i wszystko co zbędne zostaje w tyle wraz z chmurą z rury. Obym mógł jak najczęściej tego doświadczać...


Znajomości
Co najbardziej mnie zaskoczyło z początku, a teraz jest już miłym elementem MZtowego życia są ludzie napotkani podczas jazdy lub (co częściej) grzebania przy sprzęcie (pod domem lub miejscem pracy).
Pierwszym większym zainteresowanym okazał się miły dziadzio, mechanik z WFMki (w latach
60tych), który próbował nauczyć nas zmieniać oponę (bo akurat napatoczył się w kryzysowym momencie ;) ) i oczywiście zaczął opowiadać o swoich podbojach i wyczynach nie tylko na WFMkach. Gość przechodzi codziennie w tę i z powrotem (z domu na skwerek posiedzieć na ławeczce) i o ile na początku był trochę wnerwiający (wiadomo, robota nie idzie to sie nie chce wysłuchiwać pierdół nad uchem) tak potem chętnie się słuchało o podpierdalaniu zębatek z fabryki i handlowaniu na lewo :D Ogólnie niezłe historyjki i kawałek historii.

Kolejną osobą był Michał, który zainteresował się MZtką pod moją pracą, podczas gdy cośtam przy niej robiłem. Michał popierdziela swoim Rometem 125 i trochę poopowiadał o swoich udanych wycieczkach po Polsce takim wynalazkiem. Jako, że był to okres rozregulowanego gaźnika i moich żali na ten temat, Michał zaoferował namiar do jakiegoś warsztatu na Żoliborzu, który podrzucił mi listownie następnego dnia.


Liścik znalazłem tylko dzięki nalepce-logosowi na wierzchu, ponieważ kartka leżała nie w skrzynce (tak jak byliśmy umówieni) tylko smętnie leżała na mokrym po deszczu chodniku :)
Warsztat jak się później okazało nie podjął się pracy, tym nie mniej bardzo się cieszę z pomocy, jaką zaoferował kolega.

Poza tym przewinęło się jeszcze kilku(-nastu?) osobników, od których słyszeć miłe komentarze, rady itp. Tego typu spotkania i sytuacje dają dużo sił do walki z kolejnymi awariami ;)

poniedziałek, 20 lipca 2009

Start!

No to zaczynamy.

Pomysł na tego bloga powstał z chęci spisania, zarchiwizowania i podzielenia się z innymi moimi przeżyciami związanymi z jedną z moich ostatnich zajawek tzn. jazdą na motocyklu i opiece technicznej nad nim. A jest czym się opiekować, bo MZ TS 250 z 1978 roku to już nie młody szczyl jak jego nowy jeździec ;)
Tym samym na moim blogu będę starał się opisywać zarówno poszczególne etapy mniej lub bardziej poważnych napraw, jak i różnego rodzaju miejskich i podmiejskich eskapad, których jest i mam nadzieję będzie niemało. Będę starał się również dorzucać w miarę dużo zdjęć, bo one chyba bardziej cieszą oko, niż wiele linijek bełkotu.

Dotychczas nie miałem styczności z takim czymś jak blog, także pewnie minie trochę czasu zanim nabierze on jakiegoś ciekawszego i ostatecznego wyglądu, także ewentualnych widzów proszę o wyrozumiałość :)

Filip














PS: Z tego miejsca dzięki dla Przemka za użyczenie sprzęta na sezon jak i pierwsze wskazówki dot. tej dzikiej maszyny ;)